Krzysztof Lewandowski - Bumerang (1)

Wiek dwudziesty nie skończył się 31 grudnia 2000 roku. Prawdziwym punktem przełomowym, cezurą dziejową rozpoczynającą Nowy Wiek, był dopiero atak samolotowy na dwie wieże w Nowym Jorku. Dopiero te tragiczne wydarzenia ruszyły z posad bryłę światowej, zeskorupiałej mentalności średnich klas, tkwiących od kilku stuleci w iluzji, że z kredytów i oszustw da się zbudować technologiczny raj na ziemi.

Dla większości ludzi wydrzenia z 11 września kojarzą się wyłącznie ze słowem „terroryzm” wciskanym nam w świadomość przez zmasowane środki propagandowe jako rzekome wyjaśnienie tragedii. Słowo to nie tłumaczy jednak jej przyczyn, a tylko etykietuje sprawców. Ktoś naznaczony stygmatem terrorysty traci publicznie swoje człowieczeństwo i z góry niejako jego racje przestają być obiektem medialnych dociekań. Terrorysta to - zdaniem większości wsłuchanej w media - wariat, dewiant nadający się co najmniej do leczenia w zamknietym zakładzie psychiatrycznym,. Do głębszego zastanowienia się nad przyczynami terroryzmu wzywa jednak coraz więcej autorytetów moralnych, przede wszystkim Jan Paweł II.

Pamietamy, że i z nami, Polakami, propaganda obchodziła się podobnie 60 lat temu. Polacy biorący udział w ruchu oporu przeciwko hitlerowskiemu najeźdźcy i okupantowi byli przez propagandę nazistowską nieodmiennie określani terminem „bandyta”. Ten zabieg wystarczał, aby obywatelom III Rzeszy można było wytłumaczyć obecność wojsk niemieckich w naszym kraju. Byliśmy jako naród bandytami, a kto siedział cicho pod miotłą, mógł awansować w oczach Niemca do tytułu „obywatela drugiej kategorii”, „podczłowieka” - jak określała nas ideologia tamtych czasów.

Dzisiaj nie Polacy są podludźmi i nie na naszych ziemiach toczy się konflikt zbrojny. Bylibyśmy jednak ślepcami, gdybyśmy w analizie obecnych wydarzeń politycznych poprzestawali na niemej zgodzie na etykiety, nie wnikając w istotę konfliktu, jaki obecnie dzieli świat na dwie nierówne części. Te części nie nazywają się islam i chrześcijaństwo, tylko bieda i bogactwo.

Dziś już nie wystarcza naiwne z gruntu tłumaczenie źródeł obecnych podziałów, jakie zaproponował w 1996 roku profesor Harvardu, Samuel Huntington, w swojej głośnej książce o zderzeniu cywilizacji, jakoby miały one trwałe podłoże kulturowe, a w zasadzie religijne i że na naszych oczach toczy się walka przeciwstawnych systemów wartości – chrześcijaństwa i islamu. Tą płytką konstatacją zadowala się niestety średnia klasa w krajach zamożnych i aspirujących do tej kategorii, aby móc spuścić zasłonę milczenia na prawdziwą przyczynę obecnych konfliktów o skali globalnej – przyczynę ekonomiczną.

Nieusuwalny konflikt systemów wartości jest wygodnym argumentem dla tych, którzy nie lubią się zastanawiać, skąd pochodzi ich bogactwo i przywileje. Dlatego nie dziwię się, że teza Huntingtona, zakładająca nieuchronną konfrontację cywilizacji opartych na różnych wartościach, tak łatwo spopularyzowała się w mediach, zwłaszcza po zburzeniu Twin Towers. Kończy bowiem dyskusję, nie zaczynając jej wcale.

Na tezie Huntingtona nie można jednak budować konstruktywnych i skutecznych pomostów integracyjnych, gdyż konfrontacyjny model kulturowy dopuszcza wyłącznie rozwiązania siłowe. Jest więc teza szacownego Profesora nieprzydatna w prognozowaniu rozwiązań społecznych z pomyślnym zakończeniem. Scenariusz ten nieodmiennie kończy się przemocą kulturową lub wojną jednych przeciw drugim.

Poglądy Huntingtona są wyrazem myślenia, że w zglobalizowanym świecie można abstrahować od globalnych racji moralnych i że dominacja jednych grup ludzi nad innymi jest nam po wieki zapisana. Błędność takiego podejścia przy rozwiązywaniu nabrzmiałych problemów o skali światowej wydaje się coraz bardziej oczywista. Dowodzi jej fiasko wielu programów międzynarodowych, które za pewnik miały wyższość kultury białego czlowieka nad kulturami innych ludów oraz nad przyrodą. Nagłaśnianie zaś przez media analiz wspierających tezę o nieuchronnym zderzeniu cywilizacji prowadzi do dalszego wzrostu przemocy i lęku, stając się samospełniającą się przepowiednią.

Teza Huntingtona kompromituje się także przez to, że stała się wygodną nadbudową ideologiczną dla grup interesów związanych z przemysłem zbrojeniowym, dostarcząc im argumentu uzasadniającego produkcję i handel bronią. Tym argumentem jest wróg zewnętrzny, terrorysta, który musiał pojawić się wkrótce po zniknięciu muru berlińskiego, więc pojawił się. Wróg ten nie jest konkretny, jak dawniej, i nie można go złapać, co stwarza wystarczające uzasadnienie dla ciągłych, a nie tylko okresowych dostaw broni w różne rejony świata. A wiadomo, jak strzelba wisi na ścianie w pierwszym akcie, to w trzecim niechybnie wypali. Zaś dostarczona broń niechybnie zabije.

W kolejnych odsłonach Bumerangu będziemy ujawniać mechanizm procesu zwanego globalizacją. Jest to proces stary jak świat, znany z losów imperiów – ich wzrostów i upadków – Perskiego, Chińskiego, Egipskiego czy Rzymskiego, lecz nie cofniemy się w naszym opisie aż tak daleko. Obecne imperium Zachodu jest bowiem zbudowane na finansach i ma swój początek w okresie wypraw łupieżczych po złoto do obu Ameryk, czyli 400 lat temu.

Indianie z Ameryki Południowej nie przepadają za Hiszpanami, Portugalczykami i Włochami, kojarząc ich - mimo upływu kilkuset lat - z grabieżcami plądrującymi skarby ich kultury w XVI wieku. Lubią natomiast Holendrów, nie kojarząc ich a rabunkiem, gdyż sprytni Holendrzy nie plądrowali osobiście zamorskich skarbców. Dopiero w Zatoce Biskajskiej, u wybrzeży Portugalii, na włoskie czy hiszpańskie statki wypełnione zlotem czekały okręty najsilniejszej wówczas pirackiej floty na świecie – holenderskiej. Rabowane Inkom i Aztekom złoto lądowało zatem w skarbcach Amsterdamu raczej, aniżeli Lizbony czy Rzymu.

Pewnie dlatego właśnie pierwszym w Europie bankiem centralnym był bank w Amsterdamie. Założono go w 1609 roku. Zrodziło go zapotrzebowanie płynące ze strony nieuczciwych bankierów-złotników, którzy produkowali więcej kwitów depozytowych, niż mieli złota w sejfach. Groziło im to plajtą, zwłaszcza gdy wartość kwitów wielokrotnie przewyższała wartość posiadanych zabezpieczeń. Aby zapobiec bankructwom banków stosujących tę technikę mnożenia kapitału, wymyślono właśnie bank centralny, trzymający w rezerwie niewielką ilość złota każdego z należących do systemu uczestników. W razie paniki rezerwa ta wystarczała na pokrycie wszystkich zobowiązań jednego banku, który zwracał ją bankowi centralnemu, gdy sytuacja się normowała.

Pierwszy bank centralny był bardziej zrzeszeniem prywatnych banków, niż instytucją w dzisiejszym rozumieniu tego słowa, powiazaną z rządami. Wymyślony przez Holendrów patent z bankiem centralnym sprawdzał się w praktycznym użyciu przez cztery następne pokolenia, aby pod koniec wieku doczekać się nowego udoskonalenia – prawa wyłączności. Doszło do niego w roku 1694, z chwilą powstania Banku Anglii, będącego pierwowzorem obecnego systemu naciągania obywateli na odsetki. Jego założycielem był król Anglii i książę Niderlandów, Wilhelm III Orański.

To z jego ręki wypadł bojowy bumerang ekonomiczny, będący utrapieniem ludów i demokracji, który ponad trzy wieki później ściął dwie wieże w Nowym Jorku, nie zatrzymując się jednak na nich, tylko szybując dalej. Konfrontacja bumerangu z potężną siłą, która go wypuściła z ręki, jest nieunikniona, bo taka jest natura bumerangu. Wraca do tego, kto go rzucił.

(styczeń 2004)
Krzysztof Lewandowski