Krzysztof Lewandowski - Robota czy praca

Ostatnio wiele osób nęka pytanie, jak to jest, że od dziesięcioleci notujemy niezmiennie wzrost gospodarczy, a poziom życia spada, dla wielu grup ludzi nawet drastycznie. Wynikałoby stąd, że wzrost gospodarczy nie prowadzi do dobrobytu, co wydaje się z kolei absurdem w świetle tradycyjnej ekonomii, stawiającej na wzrost właśnie.

Spróbujmy jednak zilustrować ten absurd na konkretnym przykładzie. Oto grupa prawników umawia się, że dwukrotnie podwyższa opłaty za jakieś usługi. Jeśli jest to tzw. lobby, czyli prawnicy z dziada pradziada, wyższa stawka za usługi ma nawet szansę stać się przedmiotem rozporządzenia rządowego. Wówczas nastąpi 100% wzrost gospodarczy w zakresie tej usługi, co zostanie odnotowane wzrostem produktu krajowego brutto (PKB).

Dla ludzi korzystających z usług kancelarii prawnych, wzrost opłat będzie jednak wiązać się ze spadkiem ich dobrobytu, gdyż za to samo zapłacą dwa razy drożej. Zauważmy przy tym, że dwukrotny wzrost zarobków prawników nie będzie miał w tej sytuacji żadnego związku ze świadczoną przez nich pracą. Jego przyczyną była bowiem wyłącznie decyzja administracyjna.

Pytanie o wzrost gospodarczy i jego związki z pracą staje się szczególnie natarczywe, gdy utrzymuje się on na wysokim poziomie, a równocześnie rosną wskaźniki bezrobocia. Co zatem obrazuje wzrost, gdy nie obrazuje pracy ludzi? A może wzrost oznacza pracę maszyn, a nie ludzi – spytają osoby co bardziej dociekliwe. Tu jednak możemy wskazać na sąsiada, który strzyże własny trawnik wlaśnie zakupioną kosiarką. Owszem, zakup kosiarki spowodował wzrost PKB o marżę należną sprzedawcy, ale ogródkowa praca tą samą kosiarką – niekoniecznie.

Błąkanie się po bezdrożach sensu mierzenia dobrostanu państwa wskaźnikami wzrostu gospodarczego powoduje zamęt w milionach polskich głów i z pewnością nie miałoby końca, gdybysmy nie zaczęli rozróżniać, czym jest praca, a czym robota. Robota to praca „widoczna” dla urzędu skarbowego, z której można ściągać podatki, podczas gdy praca jest tym, co faktycznie robimy, niezależnie od tego, czy nam za to płacą, czy nie. Możemy więc pracować bedąc bezrobotnymi (w swoim ogródku, jako wolontariusze lub na czarno) lub być w robocie, pracując w niej lub nie. Ten drugi wariant oznacza pozory pracy lub jej marnotrawstwo. Innymi słowy, robota to zapis pracy opodatkowanej i przyczyna PKB, podczas gdy praca to wszelka aktywność człowieka mająca na celu jego dobrobyt.

Modnym ostatnio tematem dyskutowanym w środowiskach opiniotwórczych jest praca domowa. Jest to praca przeważnie kobiet, bo to one najczęściej zajmują się domem i dziecmi i wykonują w gospodarstwach domowych wiele czynności, których ciężar jest porównywalny z ciężarem prac, za jakie ich mężowie otrzymują wynagrodzenia w swoich zakładach pracy. Wprawdzie w wielu krajach na Zachodzie spotyka się dziś także sytuacje odwrotne, gdzie mężczyzna zajmuje się dziećmi i domem, a kobieta pracuje zawodowo, ale u nas w Polsce sytuacje takie należą raczej do rzadkości. Otóż, po dokładnych badaniach naukowych trwających kilka lat, jakie przeprowadzono w Niemczech i Szwecji, okazało się, że darmowa praca wykonywana w gospodarstwach domowych, dzięki której dzieci nie wyrastają na chuliganów, a domy pielęgnują tradycję, stanowi ponad 50% dochodu narodowego tych krajów.

A skoro tak, skoro dobrobyt rodzin oparty jest na wolontariackiej pracy, a nie na robocie, warto może rozszerzyć zakres prac świadczonych w zamkniętych kręgach rodzinno-przyjacielskich, zmniejszając przez to wzrost gospodarczy i zbyt duży budżet, a zwiększając poziom życia obywateli.

Można sobie bowiem świetnie wyobrazić taką systuację, że PKB maleje, a ilość świadczonej sobie nawzajem przez ludzi pracy, a przez to i dobrobyt społeczny – rosną. Można też wyobrazić sobie, że wskażniki bezrobocia rosną, a ludzie znikają spod Urzędów Pracy i kraj rozkwita.

Sytauacja taka wymaga jednak od ludzi nauczenia się trudnej sztuki współpracy w miejsce konkurencji, a wcześniej zrozumienia, że tylko praca przynosi dobrobyt, podczas gdy robota i stojący za nią wzrost gospodarczy wskazują tylko na to, że coraz więcej pieniędzy udaje się fiskusowi wyciągać od obywateli.

Stopę inwazyjności fiskusa w nasze życie najlepiej określa wskaźnik redystrybucji dochodu narodowego. Sięga on w Polsce 46-47 procent PKB, świadcząc o tym, że nasz budżet jest dużo za duży jak na wydolność finansową państwa. Dla porównania, w USA ściąga się od obywateli tylko 30-35 procent PKB.

Dla fiskusa liczy się tylko robota, czyli praca opodatkowana, dzięki której strumień pieniędzy zasila budżetową kasę. Jest to około 50 procent naszej energii pracy. Lecz robota, w przeciwieństwie do pracy domowej czy wolontariackiej, wymaga także pieniędzy, bez których tamte świetnie się obywają. Pieniądze te pochodzą dzisiaj w dużym stopniu z pożyczek bankowych, jakie przedsiębiorcy zaciągają, aby móc sprostać szalonemu tempu rozwoju, narzucanemu przez zglobalizowany rynek. Te pieniądze trafiają w postaci wypłat do kieszeni pracowników, lecz odsetki od zaciągniętych pożyczek przedsiębiorcy wliczają w ceny towarów, które kupujemy wszyscy my - obywatele. Tak więc, cena kapitału jest kolejnym „podatkiem”, tyle że płaconym sektorowi bankowemu. Piszę „podatkiem”, gdyż w efekcie obciąża wszystkich konsumentów towarów i usług.

Jak wynika z badań niemieckiego ekonomisty Helmuta Creutza, koszty kapitału odpowiadają na rynku Niemiec za 30 procent ceny towarów leżących na półkach sklepowych. Myślę, że na Polskim rynku procent ten może być jeszcze wyższy, choć z pewnością nikt takich badań w naszym kraju nie prowadził. Dodajmy te 30 procent ściągane przez banki do 50 procent ściąganych przez fiskusa, a uzyskamy stopę obciążenia każdej legalnej roboty. Jest to 80 procent, co w praktyce oznacza, że wtedy, gdy jesteśmy w robocie, fiskus i banki zabierają nam 4/5 naszej energii pracy.

To dlatego żyje nam się tak ubogo, mimo że pracujemy tak ciężko. Może więc czas pomyśleć o tym, aby więcej czasu spędzać na pracach domowych, opodatkowanych jak na razie stawką zerową i obywających się bez pieniędzy. Wtedy dobrobyt nam wzrośnie, a PKB zmaleje.

(styczeń 2004)
Krzysztof Lewandowski