Krzysztof Lewandowski
Przełęcz kontrkultury

Z miasta widzianego z lotu
lądującego ptaka
do miasta widzianego
z pozycji leżącego lwa wędrują
niebieskie kule

Jarosław Markiewicz



Podnóże góry nazywa się niziną. Czym jest nizina, trudno powiedzieć, dopóki nie dostrzeże się góry. Góra piętrzy się niczym wielka wyrwa w równości i nie każdemu jest dane zaznać jej widoku. Ale kiedy jej widok wyłania się z oddali, już jest.

Przyjechaliśmy stopem do Mąchocic, wsi leżącej u podnóża Gór Świętokrzyskich. Był rok 1974 – słoneczne wakacje po drugim roku studiów. Paweł, Michał, Bolek i ja. Gdy bawiliśmy w Sopocie, ktoś z nas usłyszał nazwisko Markiewicz i nazwę małej miejscowości, leżącej na obrzeżu pasma. I że pisarz, i można przyjechać. No to byliśmy.

Góra wyłania się z przekonania, że można przeniknąć umysłem tajemnicę zahamowania ekspresji miłości. Gdy przekonanie to stanie się rzeczywiste do tego stopnia, że góra wyodrębni się z chmur i mgieł, które ją otaczają, umysł zaczyna tworzyć wizję górskiej wycieczki. W ten sposób umysł człowieka z nizin staje się umysłem górskiego wędrowca.

Zaczęliśmy rozpytywać tubylców o pisarza Markiewicza (nie znaliśmy nawet imienia), który ma chatę gdzieś tutaj, ale nikt nic nie słyszał. W następnej wsi też nikomu się to z niczym nie kojarzyło. W GS-sie, w kolejnej wsi, wprawdzie pisarza nikt nie znał, ale na hasło artysta z Warszawy ktoś zastrzygł uchem i powiedział, że czy z Warszawy, to on nie wie, ale jacyś artyści mają dom dalej, w górach. Z nadzieją, że trafiliśmy na właściwy trop, udaliśmy się we wskazaną stronę i po sporym marszu dotarliśmy do kolejnych zabudowań, pytając o to samo. Nazwisko pozostawało nieznane, ale o artystach słyszeli i skierowali nas w góry, określając w przybliżeniu kierunek.

Górski wędrowiec jest uczniem. Głupkiem z tobołkiem zawieszonym na kiju. Kiedy wyrusza na swoją pierwszą wycieczkę, nic jeszcze nie wie o widokach, jakie go czekają, ani co znajdzie tam, dokąd idzie. Gna go ciekawość i przekonanie, że skomplikowana materia świata, przez którą jego poczucie racjonalności doznaje uszczerbku, ukaże przed wypolerowanym umysłem swoje prawdziwe oblicze. Wycieczka w góry oznaczała przeszkody, które należało pokonać, aby racjonalność wróciła na swoje miejsce, a widok był czysty.

Pamiętam tylko, że idąc stromym zboczem przedzieraliśmy się przez coraz gęstsze zarośla, aż droga stała się niemal nie do przebycia. W połowie góry zastanawialiśmy się nawet, czy nie zrobić odwrotu, ale nie mieliśmy też pomysłu, jak tę przeszkodę ominąć. Wreszcie, po naradach, zaczęliśmy się piąć powoli wyżej.

Góry są wyzwaniem dla sił drzemiących w wędrowcu. Gdy jesteś w połowie zbocza i oglądasz się wstecz, oczami pamięci widzisz siebie pomniejszonego przebytym dystansem, zaś oczami wyobraźni mierzysz nieznany kres wyprawy i przyrównujesz go do pokładów własnej energii.
Stojąc w połowie góry, głupiec czuje się wywyższony skutecznością własnej odwagi, która zaprowadziła go tak daleko, zaś szczytu nie przedstawia sobie jeszcze w kategoriach możliwej porażki, a jedynie jako wysiłek, którego się po sobie samym spodziewa.

U szczytu urwiska byliśmy spoceni i pokrwawieni od cierni. Był upał. Raptem krzaki i stromizna skończyły się i stanęliśmy na brzegu polany.
Z drugiego jej krańca, na tle dwóch drewnianych chat, ze zdziwieniem przyglądała się nam kolorowa grupa około piętnastu osób.

Polana jest częścią każdej górskiej wycieczki. Znajduje się gdzieś w połowie drogi na szczyt, jest na niej zwykle jakaś bacówka i można tu spotkać innych turystów, którzy wybrali się na podobną eskapadę i przycupnęli w dogodnym miejscu by odpocząć i zjeść parę kostek czekolady.

Pamiętam zdziwione i nieco rozbawione spojrzenie chłopaka o wyglądzie Aborygena, który, przechylony wpół, rozczesywał zwisające do ziemi włosy.
Byliśmy skonsternowani. Nie znaliśmy nikogo z obecnych, którzy wydawali się też sporo od nas starsi. Z kolorowej grupy wystąpił wysoki facet z gęstą, długą brodą, sprawiający wrażenie gospodarza tego zgromadzenia, i spytał, dokąd idziemy. Jakoś trudno nam się było przyznać, że idziemy do Markiewicza, którego w dodatku nie znaliśmy (podejrzewaliśmy, że to może właśnie ten facet tak się nazywa), więc odpowiedzieliśmy, że zgubiliśmy drogę i chcemy trafić na najbliższy górski szlak. Gość spojrzał na nas z lekkim niedowierzaniem, trwał chwilę w geście niemego pytania, upewniając się, czy dobrze rozumie, ale zapewniliśmy go, że o to właśnie chodzi, więc pokazał nam drogę na szlak, a my podążyliśmy we wskazanym kierunku.

Kiedy stajesz na rozstaju dróg, dobrze wiedzieć, jakim szlakiem chcesz zdążać. Szlak czarny ma ci się kojarzyć ze śmiercią i jest to ścieżka dla niustraszonych. Głupiec wkracza na nią, nie zastanawiając się nad możliwymi skutkami. Po prostu idzie, wierząc w impet, a kiedy skutek przychodzi, mierzy się z nim.

Stanęliśmy na niedalekiej krzyżówce górskich szlaków. Droga w lewo prowadziła na nizinę i do Kielc, droga w prawo - w środek gór. Z trzeciego kierunku właśnie przyszliśmy. Przycupnęliśmy na kamieniach i zaczęliśmy analizować sytuację. Wyglądało na to, że spędziliśmy trzy dni w podróży, aby się tu dostać, a kiedy dotarliśmy wreszcie na miejsce, wstydziliśmy się przyznać, że tu zdążaliśmy. Jakbyśmy chcieli ukryć premedytatywność naszych ruchów i uniknąć wyjaśnień, kto nas tu zapraszał. Nikt nas bowiem tu nie oczekiwał.

Gdy skutek przychodzi, sam impet nie wystarcza. Potrzebny jest duch, który rozstrzygnie o kierunku dalszego działania. I oto staje wędrowiec oko w oko z własnym duchem i portretuje jego postać, a im oko lepiej na ducha patrzy, tym duch mężniejszy się robi, aż osiąga posturę na miarę oka, które go kreuje.

Postanowiliśmy wrócić na polanę i sprawę wyjaśnić. Kiedy docieraliśmy do zagajnika, za którym stały domy, brodacz był już w połowie drogi z chaty i machał do nas przyjaźnie głową, jakby spodziewał się, że przyjdziemy. Tak poznałem Andrzeja Urbanowicza.

Andrzeja też coś tknęło, że historyjka z pomyleniem szlaków nie trzyma się kupy. Wyglądaliśmy wszyscy dość podobnie – długie do pasa włosy były w końcu jakimś znakiem – i nikt nie dotarł jeszcze w to miejsce od północnej strony, uznawanej za trudno dostępną. Dziwności dopełniał jeszcze fakt, że właśnie w chwili, kiedy wchodziliśmy na polanę, zakończyło się na górze Kamieńczyk pierwsze w Polsce, pięciodniowe zazen, czyli spotkanie poświęcone medytacji buddyjskiej.

Od Andrzeja dowiedziałem się, że Kamieńczyk to tylko przystanek, obóz lub baza wypadowa, a prawdziwym celem wyprawy jest „góra pustki”, zdobyta przez Buddę Siakjamuniego 2500 lat temu. Wprawdzie szlak na nią został dobrze przetarty i opisany w górskich przewodnikach, lecz droga była daleka i pełna niebezpieczeństw, więc potrzebny był przewodnik-nauczyciel, znający ścieżkę, która poprowadzi na sam szczyt. Tego wieczoru po raz pierwszy usiadłem ze skrzyżowanymi nogami w małym domku ceramika Bersza, zwanym „berszówką” (brzmi prawie jak bacówka). Pamiętam zapach kadzidła, bzyczenie owadów i nastrój ceremonii. Ludzie zachowywali się cicho i ceremonialnie, jakby oszczędzali sił na wspinaczkę, która dopiero się zacznie. Tak to przynajmniej wtedy odczuwałem.

Kiedy wędrowiec dowiaduje się wreszcie czegoś więcej o celu swojej podróży, jego wyobraźnia zaczyna mu podsuwać wizje drogi, która go czeka. Wizje te karmią się opowieściami pochodzącymi od innych wędrowców, którzy obrali podobną trasę, a także własnymi spostrzeżeniami, obawami i nadziejami.

Fala hipisowskiej kontestacji docierała do socjalistycznej Polski z opóźnieniem i mocno przefiltrowana przez żelazną kurtynę. Na rynku księgarskim nie było żadnych książek traktujących o filozoficznych podstawach ruchu - o buddyzmie i filozofiach Dalekiego Wschodu - które na Zachodzie były inspiracją dla milionów uczestników tego kontrkulturowego zrywu młodzieży.
Polskie popularnonaukowe opracowania na temat buddyzmu, jakie w tamtych latach oferował państwowy rynek wydawniczy, zawierały etnograficzne i zazwyczaj mocno uproszczone rozszerzenie informacji, które można było znaleźć w encyklopediach. Berszówka-Kamieńczyk oferowała znacznie więcej – przyjacielski instruktaż, w jakiej pozycji najwygodniej medytować, a także powielaczowe odbitki tekstów Philipa Kapleau, mistrza tradycji japońskiego zen, które zachwycały poetyckością, a jednocześnie przykuwały uwagę klarownością wywodów. Różniły się zasadniczo od wszystkiego, co w tamtych czasach można było usłyszeć od katolickich lub politycznych mentorów. Te surowe i pełne poezji przekazy pobudzały wyobraźnię i otwierały przed wędrowcami nowe, niespodziewane przestrzenie poszukiwań, w które można było wejść w każdej chwili, nie oglądając się na cenzurę czy urzędy paszportowe. Poematy, zwane sutrami, emanowały nieznaną wcześniej energią paradoksu, a jednocześnie pewnością, że jego źródło tkwi w umyśle, a nie na zewnątrz - w sytuacji zastanej. Buddyjskie teksty wnosiły powiew nieznanej wolności - wolności ducha górskich poszukiwań.
Po kilku dniach spędzonych na Kamieńczyku, Góra Pustki mgliście i majestatycznie zaczęła się rysować w mojej wyobraźni.
Z wypowiedzi tych, którzy Górę Pustki zdobyli, wynikało, że jest to wyczyn leżący w zasięgu możliwości każdego człowieka. Potrzebna była determinacja, która w naturalny sposób brała się z ciekawości świata, a także odpowiedni poziom aspiracji. Teksty, które zdążyłem łapczywie przeczytać, zwracały też uwagę na relacje z innymi żywymi istotami pozostającymi ze mną w ścisłym związku. Dla pogłębienia tego związku zostałem wegetarianinem.

Relacje na temat Góry Pustki zawierają i przestrogi, i zachęty do dalszego wysiłku. Należy jednak mieć na względzie, że ci, którzy schodzą ze szczytu i spotykają wędrowca pnącego się pod górę, to zwykle niewtajemniczeni, którzy nie wiedzą, że szczyt, który osiągnęli, jest zaledwie ostrym zwieńczeniem grani, która za przełęczą ciągnie się dalej stromo w górę...
Po przekroczeniu przełęczy można analizować, dlaczego powracający zeszli ze szlaku przedwcześnie, ale wędrowiec spotykający schodzących nie wie jeszcze, skąd wracają. Nie wie też, że ci, którzy nie pogubili drogi, nie schodzą tą samą ścieżką, którą weszli, a i tego nie wie, że droga nie kończy się nigdy. Dlatego, spotykając tych, którzy też tego nie wiedzą i wstydzą się przyznać, że bali się odkryć nieuchronność wysiłku dalszej wspinaczki – wędrowiec uzyskuje zniekształcone patosem lub wyniosłością relacje z dalszej trasy i widoku, jaki rozciąga się z domniemanego szczytu. Mitologizacja własnego doświadczenia to najczęstsza forma radzenia sobie z przeżytym lękiem, który spowodował odwrót.
Opowieść przesycona takimi mitycznymi środkami wyrazu, choć poczęta w nieodwadze, ma jednak także swoje dobre strony, gdyż zaszczepia w wyobraźni początkującego przeświadczenie o niezwykłości doświadczenia szczytu, tylnymi niejako drzwiami wprowadzając nastrój ceremonii obcowania z mocami żywiołów. Poprzez zaszczepione w ten sposób odczucia wędrowiec doznaje zachęty do dalszego wysiłku.
Na próbę wystawiana jest równocześnie odwaga wędrowca - poprzez wywyższenie góry i wyolbrzymienie niebezpieczeństw, które go czekają. Te karykatury są pochodnymi lęków, które przeżył opowiadający - o czym wędrowiec też wiedzieć nie może, zanim sam szczytu Góry Pustki nie osiągnie.
Przestrogi są maskami demonów, które usiłują przestraszyć nowicjusza i wzbudzić w nim bojaźń, której zaznały, lecz i z przestróg można skorzystać, gdyż zawierają cenne wskazówki dotykające lęków, z którymi w drodze samemu przyjdzie się zmierzyć.

Zaczął się rok intensywnej wspinaczki, kiedy to poznałem innych szamanów kontrkultury, malarkę Urszulę Broll, poetę i malarza Jarosława Markiewicza, malarza i pisarza (a może odwrotnie) Henryka Wańka, tłumacza Andrzeja Krajewskiego, architekta Janusza Korbela, muzyka Jacka Ostaszewskiego, malarza, muzyka i poetę Tomasza Hołuja, tłumacza Marka Hasa, mistyka Władysława Czapnika i wielu innych. Duch sprawczy Andrzeja zdawał się jakimś dziwnym światłem przenikać tę konstelację osobowości twórczych, w której wirowały wszelkie egzotyczne mieszanki zawodów i zainteresowań – i nadawać całości przyjacielski klimat – mimo, a nawet wbrew jakby, surowości praktyki buddyzmu zen.

Środkami wyrazu wędrowca są jego oddech i chód. Gdy uspokajają się i nabierają niewidzialnego rytmu, jest to znak, że przestroga powracającego przyniosła dobry skutek. Wędrowiec zauważa wtedy, że harmonia oddechu i płynność napinania i uwalniania napięć mięśni przynoszą wymierną korzyść. Jest wdech i wydech. Jest napięcie i rozluźnienie. Jest lęk i nie ma lęku.
Góra Pustki wyłania się z lasów i mgieł - jest jak na wyciągnięcie ręki. Chód jest miarowy, a oddech spokojny.

Praktyka buddyjska w tradycji japońskiego zen przynosi w efekcie dużą płynność w posługiwaniu się własną uwagą, co odkryłem po kilku miesiącach siedzenia ze skrzyżowanymi nogami przed pustą ścianą. Umysł, siłą rzeczy, koncentruje się wówczas na najmocniej postrzeganym w takim bezruchu aspekcie naszego ruchu – na oddychaniu – i doświadcza własnego związku z tym procesem – związku zaburzającego.
Uspokojenie zaburzonego lękami umysłu przynosi widoczny efekt w postaci uregulowania oddechu, po czym następuje faza harmonizowania oddechu z ruchem podczas medytacji chodzonej i podczas zajęć codziennych. Gdy opanuje się ten proces, energia nie jest dłużej zużywana na pokonywanie i karmienie wiecznie nienasyconych lęków, a uspokojony umysł może bez trudu manifestować się, wychodząc na spotkanie sztuki i ludzi pełnych nieuświadomionego niepokoju.
Całe życie staje się medytacją.
Wykłady z buddyzmu zen, jakie w 1974 i 1975 roku pomagałem Andrzejowi organizować w Warszawie, były jeszcze wtedy całkowitą nowością i była to forma wychodzenia naprzeciw niepokojom innych ludzi. Przychodzili na nie studenci, artyści, a nawet księża katoliccy, niepokojeni ciekawością, jaka jest różnica między Buddą i Bogiem, Buddą i Jezusem, rajem i nirwaną, jednością i wielością, materią i pustką, mną i tobą.
Pytania tego rodzaju, nazywane w buddyzmie koanami, dźwięczały także w moim umyśle podczas codziennych praktyk. „Czy Umysł kreuje rzeczywistość?”, „Czym jest rzeczywistość bez umysłu?”, „Czym jest odgłos jednej klaszczącej dłoni?”. Podczas coraz częstszych pobytów w Katowicach w pracowni Andrzeja i Urszuli, wraz z dwudziestoma-trzydziestoma podobnymi zapaleńcami praktykowałem zagłębianie się w obszar podobnych dociekań. Mój umysł stawał się coraz bardziej ukołysany uspokojonym medytacją oddechem. W medytacjach podczas pracy, samu, przekształcaliśmy stopniowo pracownię malarską Urszuli i Andrzeja w japoński klasztor z trzykondygnacyjną wieżą.

Po jakimś czasie oddech wędrowca staje się wyrównany, lecz droga równa nie jest, a jej strome i niespodziewane odcinki są ciągle nowymi wyzwaniami dla kolejnego kroku. Najważniejsze, to nie panikować i być uważnym.

Po kilku miesiącach medytowania według wskazówek mistrza Kapleau, spostrzegłem, że w rosnącym spokoju umysłu rozpływa się także logika nielogicznych pytań o odgłos jednej klaszczącej dłoni. Zauważyłem też, że intelektualne dysputy prowadziły nieodmiennie ku definicjom słów, czerpiących swoje zabarwienie z szerszych kontekstów – z całychi ludzi, a nie tylko z logicznych artykulacji ich myśli. W świetle medytacji wszystkie pojęcia ujawniały własną nieostrość – nieoznaczoność, jak by powiedział relatywistyczny fizyk. Nieostre kategorie zera czy nieskończoności w matematyce, w niczym nie odbiegały od nieostrych kategorii pustki czy oświecenia. „Kim jest zatem ten, kto pyta?” – wyłoniło się w mojej głowie kolejne, nurtujące pytanie. „Kim jest pytający, który nie zgadza się na pustkę?”

Wtedy wędrowiec spostrzega, że jest już na szczycie Góry Pustki. W prześwitach mgły, która spowija całą grań, dostrzega inne góry, a wzrokiem spokojnym sięgając głęboko, odkrywa, że poszczególne góry łączą się w podstawie, choć ich szczyty wydają się być odrębnymi bytami.
Spostrzega wtedy, że wąska ścieżka prowadzi ze szczytu dalej, opadając ku wyłaniającej się z mgieł przełęczy... Przełęcz ta nazywa się w przewodnikach górskich przełęczą śmierci ego.

Pamiętam, jak stałem samotnie na dnie tej przełęczy, wpatrując się w ośnieżony szczyt góry Damawand, od stuleci obserwującej ze spokojem Teheran i cały Bliski Wschód. Był rok 1984. Na wysokości czterech tysięcy metrów minąłem się na górskiej trasie z irańską dziewczyną. Miała ostentacyjnie rozpuszczone, kruczoczarne włosy i śmiała się zmysłowo białymi jak śnieg zębami.
Niedługo później wyjeżdżający do Stanów Stefan Sencerz przyniósł mi papier martwej koncesji wydawniczej, jaką w odwilży 1981 roku otrzymali pierwsi polscy buddyści (nazywam tak oficjalnych kontynuatorów praktyk zazen- zapoczątkowanych przez Urszulę Broll i Andrzeja Urbanowicza w ich pracowni malarskiej w Katowicach oraz w letnim domu na górze Kamieńczyk - czyli ówczesnych członków Związku Buddystów Zen „Sangha”), i spytał, czy bym z nią czegoś nie chciał zrobić. Nie zastanawiałem się ani chwili. Z papierem od Stefka poszedłem do Bazarnika na Nowym Świecie i u pana w zarękawkach zamówiłem pieczątkę. Tak powstał Pusty Obłok – pierwsze, legalnie działające, buddyjskie wydawnictwo w Polsce.
Był to kolejny krok na ścieżce, ponieważ plany wydawnicze musiałem uzgadniać z Zarządem Związku, dziesięcioosobowym ciałem. Wtedy uświadomiłem sobie, że nie ma jednego buddyzmu, gdyż każda z tych osób miała w każdej kwestii odmienne zdanie. Uświadomiłem też sobie, że nie ma jednej Góry Pustki. Każdy ma górę własną, z której musi zejść, jeśli chce się wspinać wyżej. Opinię tę zdawał się podzielać Wojtek Eichelberger, z którym odprawialiśmy niezwykle skuteczne mantry na rzecz pomyślnego przebiegu rokowań z Zarządem. Proponowane teksty miały jeden cel - uświadamiać innym fakt istnienia Góry Pustki, oraz to, że na niej się PRZEBYWA, a nie się JEST.
Tak powstały książki, które daleko wykraczały poza wąsko rozumiany buddyzm, aby ujawniać czytelnikom wciąż ten sam przekaz – że trzeba zejść ze szczytu ego, Góry Pustki, w przełęcz śmierci ego, bo bez tego doświadczenia dalsza wędrówka stanie się daremna.
Musiało jednak minąć kolejnych kilka lat, abym w wyniku spotkań z ludźmi i książkami uświadomił sobie, że przełęcz śmierci ego jest w istocie Przełęczą Kontrkultury.

Zejście na Przełęcz Kontrkultury nie jest sprawą łatwą. Trzeba bowiem posłużyć się własnym ego, stojącym oto na samym szczycie, do zrzucenia tego ego ze szczytu. Wymaga to i zręczności, i odwagi. Znakiem i jednego, i drugiego jest to, że wędrowiec zniża wzrok i z głupca, idącego beztrosko przed siebie, zmienia się w człowieka patrzącego nie tylko w górę, gdzie wzrok nie sięga, ale także uważnie pod nogi, aby odkryć wąską ścieżkę prowadzącą w dół i nie wiadomo dokąd.

Kontrkultura jest pojęciem szerszym niż sztuka, nauka czy religia i określa ludzi gotowych sprostać NIEZNANEMU wyzwaniu – artystów, badaczy, a także prawdziwych mnichów wszelkich orientacji. Tych, którzy zdecydowali się zejść do Przełęczy Kontrkultury, można także spotkać w szpitalach dla wariatów, w których lądują ci, którzy w porę nie zreflektują się i nie odkryją dla siebie ścieżki spryciarza, polecanej przez Gurdżijewa.
Kontrkultura w najogólniejszym sensie oznacza satysfakcjonującą autoekspresję, co zacząłem pojmować dopiero w roku 1992, gdy w czasie warszawskiego Forum Sex, happeningu erotyczno-teatralnego zorganizowanego przez Zdzisława Gniadka, los ponownie zderzył mnie z Andrzejem Urbanowiczem. Andrzej wystawiał swoje obrazy po powrocie z USA i zaprezentował niecodzienny spektakl teatralny, w którym uczestniczyła także publiczność. Pamiętam, jak rozmawialiśmy na temat seksu i jak zdziwiła mnie otwartość, z jaką Andrzej mówił o tych sprawach, gdy spotkaliśmy się po happeningu u Jarka Markiewicza.

Idąc Przełęczą Kontrkultury wędrowiec myśli tak: „Skoro świat zjawisk jest złudą i wytworem umysłu, a na dnie jego leży pustka, to jak wytłumaczyć odczucie, że drugi człowiek umiera, a ty trwasz nadal i nie gaśniesz razem z nim? Jeśli bowiem znalazłbyś się na miejscu tego, kto umiera, to wraz z tobą zniknęłoby wszystko. Czym zatem jest to, co pozostaje? Czy nasze dzieci przeżywają naszą śmierć? Czym są nasze dzieci po śmierci, gdy nie mamy ludzkich zmysłów, aby je postrzegać?” Pytanie na kamienistej ścieżce dotyczy zatem realności osób i istot nam bliskich, które otaczamy szczególną opieką, a także realności świata w ogóle.
Wędrowiec przemierzający Przełęcz Kontrkultury myśli też o dualizmie, nie znajdując nigdzie jego manifestacji, gdyż opozycja jasność-ciemność jest amplitudą pulsu, który przybiera wszystkie stany pośrednie, żadnego nie wyróżniając. Jest więc falą schodzącą zboczem w dolinę, aż dosięgnie dna przełęczy i zacznie piąć się w górę. Droga wędrowca jest tą falą i puls jego komórek nią jest.

W uciśnionym konwencjami świecie trudno jest znaleźć miejsce na wyrażanie siebie, bo konwencja skłania nas zazwyczaj do wyrażania „kogoś” lub ekspresji „dla kogoś”.
Wyrażanie siebie oznacza nieskrępowaną ekspresję wynikającą z postrzegania świata przez pryzmat swojego z nim nieusuwalnego związku. Za taką ekspresją optuje zarówno uspokojony rozum, jak i gorąca emocja, a podążanie uspokojonym umysłem za gorącą emocją to „oświecanie się”, zwane potocznie oświeceniem. To otwarcie się na miłość.

Miłość jest tym, co popycha wędrowca ku dnu przełęczy, bo jakże inaczej nazwać źródło wysłku, który prowadzi ku zniżeniu. Wędrowiec wiedziony impulsem miłości przeczuwa jednak, że zniżenie jest niezbędne dla spotkania dwóch gór i dalszej wspinaczki, wie bowiem, że grań jest jak fala, co opada i wznosi się. Na tym etapie niezbędna jest wytrwałość w pokonywaniu rosnącego lęku, że dnem przełęczy jest śmierć znacząca koniec wycieczki.

Lęk powstaje z nieudanej odpowiedzi i powoduje blokadę ekspresji. Wtedy niespokojny umysł chwyta się jedynych konkretnych punktów, które są w zasięgu jego zmysłów - rzeczy. W nieprzytomności szóstego, pięcioma zmysłami kurczowo chwyta się obiektów świata materialnego. Za murem odgradzającym go od przygody śmierci znajduje oparcie i sposób wzrastania.

Wreszcie mijasz, wędrowcze, dno Przełęczy Kontrkultury, będące śmiercią lęku o własną śmierć, i zaczynasz piąć się w górę ku drugiemu szczytowi, na Górę Pełni, która jest odkryciem umowności bytów wydzielonych z przestrzeni Umysłu Wszechświata. Gdy twoje ego znika, jesteś tym, co jest tobą i poza tobą. Także swoim wrogiem.